sobota, 7 grudnia 2013

pod ochroną

zaczynam nie mieć czasu na czas wolny.
od dłuższego czasu mam kilka prac do zaprezentowania, a tu ani chwili swobodnej, a do tego komputer z wolna konający (zbliża się pora reinstalacji systemu, póki co obrabiarka zdjęć przestała startować).
postaram się bywać, jak tylko się wykopię spod etatowych faktur.
ale wracając do tematu głównego - mamy na wyposażeniu ochronę mienia w postaci psa i żeby zmotywować go do pilnowania podwórka, kiedy temperatura zachęca do rezydowania pod grzejnikiem, z ikeowego kocyka uszyłam mu dość nieskomplikowaną bluzę polarową ocieplającą zasadniczą część zwierza.
wykrój żaden, bo to tylko mocno uproszczony raglan, z przodem węższym od człowieczego.
myślę jeszcze nad doszyciem części spodniowej z funkcją niekrępowania psiej fizjologii, ale projekt na razie nabiera mocy ustawowej ze względu na mój niedoczas.
dumna jestem siebie, że praktycznie bez problemowo poradziłam sobie z aplikacją napisu.
w międzyczasie skończyła mi się tylko górna nitka i chwilowo zaginęło Y, ale sam proces szycia poszedł wyjątkowo sprawnie.
teraz psinina nie ma wyjścia, deszcz czy słońce, podwórko dopilnowane być musi :-)

piątek, 18 października 2013

poplątana przygoda

mam straszne (i postępujące) zaległości.
czas na porządki, bo niedługo z tego bajzlu to mi tylko uszy będą wystawać.

dzisiaj opakowany w kopertę bąbelkową, w towarzystwie bransoletki, poleciał do swojej właścicielki hematytowo-tęczowy lariat.
drugi w mojej karierze, ale pierwszy bezbłędny i pierwszy w standardowej jak na lariat długości.
to znaczy rozpędziłam się tak, że wyszło 162 centymetry sznura bez oprawy.
a w miseczce została jeszcze garść koralików do nawleczenia w razie potrzeby.

jak przyszło co do czego, to dysponowałam tylko dziesięcioma gramami hematytowych jedenastek (czymże to jest w obliczu zamówionych dwóch lariatów!?).
a u moich zwykłych dostawców pustki w magazynie, albo mikroskopijne ilości.
chciałam być cwana, zamówić ósemki (większe, to szybciej by przybywało), ale tutaj też okazało się, że mogę dostać najwyżej 20 gramów od ręki.
na szczęście wynalazłam kolejny sklep internetowy z Toho na pokładzie, który co prawda wielkiego wyboru kolorystycznego nie ma, ale akurat hematyty były (niestety tylko jedenastki, więc z mojego cwaniakowania nic nie wyszło).
w międzyczasie jedna z zamawiających dziewczyn odrobinę zmieniła koncepcję i zapragnęła ożywienia stalowych kuleczek czymś opalizującym i tak dobrała do zestawu kolorystycznego rainbow iris, które to w proporcji 3:5 dodałam w procesie nawlekania.


z zawieszkami też wynikł pewien problem.
piórka, które zainstalowałam w moim pierwszym lariacie i które się bardzo podobały, wyparowały ze wszystkich możliwych magazynów, niezależnie nawet od wersji kolorystycznej (tj. nie było ani srebrnych, ani złotych i miedzianych).
ba, nie było w zasadzie nawet nic w podobnym kształcie i wielkości!
nie było też wiadomo, ile taki stan rzeczy potrwa (a potrwał aż do dzisiaj - nareszcie zdołałam zamówić srebrne piórka i to od razu profilaktycznie 50 sztuk).
no to improwizowałam, wygrzebawszy z sieci tutorial, a z zapasów rękodzielne łapki i saszetkę Super Duo.

nie wspomniałam jeszcze, że pierwsza przygoda, a raczej problem miała miejsce tuż po nawleczeniu wszystkich koralików na kordonek.
okazało się, że tenże zalegał chyba za długo na półce i w efekcie dodatkowo osłabiony procesem nawlekania w momencie obróbki szydełkiem zaczął pękać.
zaczynałam chyba ze trzy razy od nowa, aż uznałam, że nie ma to sensu i trzeba zmienić jak najszybciej nitkę na nową.
na szczęście nie musiałam nawlekać tych tysięcy po raz trzeci :-)

w zamówieniu była jeszcze bransoletka, koniecznie szmaragdowa.
a proszę bardzo, jest :-)



sobota, 31 sierpnia 2013

zainspirowane marzenie

skrócona spódnica, która została dawcą na Asiuniową sukienkę, okazała się fasonem (tu pozwolę sobie zacytować klientkę ciucholandu) "co mi robi z dupy żyrandol".
dodajmy do tego przyuważoną stylizację kwiatowej kiecki ze skórzaną ramoneską, na widok który dostałam ślinotoku i chęci posiadania.
a los spódnicy przypieczętował post Brahdelt, o sukience prostej w konstrukcji, a przy tym szalenie wdzięcznej.

dorwałam się do nożyczek i bezceremonialnie przetworzyłam spódnicę na dwa kwieciste prostokąty.
a potem poimprowizowałam, co by tu zrobić, żeby wcisnąć się w te ograniczone materiałowe zasoby.
dobrze, że ostatnimi czasy nadużywam roweru, bo pół roku temu to i wciąganie brzucha by mi nie pomogło :-)
a przy okazji zdjęć, to muszę się pochwalić, że robił je mój od niedawna czterolatek.
myślę, że będą z niego ludzie w tej dziedzinie ;-)


choć jestem dumna z tego fatałaszka, to nie jest ostatnia kwiecista sukienka dla mojej osoby.
nadal marzy mi się coś zwiewno-dołem-maskującego, ale tym razem prawdopodobnie kupię nowy materiał i w końcu zrobię użytek z mamuśkowej prasy wykrojowej.
pierwsze kroki już poczyniłam - kupiłam solidną rolkę papieru śniadaniowego do kopiowania schematów :-)

środa, 28 sierpnia 2013

głęboka woda

chociaż mówiłam, że nigdy przenigdy nie podołam, to nawiązałam udaną koralikową współpracę z szydełkiem.
a przy okazji wymyśliłam (i wypowiedziałam) jakiś miliard nowych przekleństw, kiedy dziesiąty i setny raz nie mogłam przebrnąć przez drugie okrążenie sznura.
mój mózg był w stanie sobie zwizualizować, co się w tej technice dzieje z nitką, ale dłuuuuuugo nie potrafił tego przekazać rękom.

ale jak już coś z mi zaczęło wychodzić, to od razu postanowiłam przegiąć.
około 60 gramów szmaragdowych Toho w rozmiarze 11/0, czujecie to?
6 koralików w okrążeniu, około 30-stu daje centymetr sznura.
ostatni raz go mierzyłam, kiedy miał 57 centymetrów, a potem jeszcze ze dwa dni dłubałam dopóki mi się koraliki na nitce nie skończyły.

oprawiłam go w ostatnie w zapasie końcówki w kolorze starego złota, ozdobiłam piórkami i tak sznur został eleganckim krótkim lariatem.
jest taki, jak go sobie od początku wymarzyłam, jedynie co, to do mnie zupełnie nie pasuje.
dlatego czeka na swoją nową szyję :-)

a to tak dla zobrazowania faktycznej długości:

wtorek, 13 sierpnia 2013

flower power

kupiłam sobie radośnie kwiecistą spódnicę z niewidzialnymi kieszeniami.
niestety, zbyt krótką na maxi, zbyt długą na midi.
ale nic to, wzięłam nożyczki i skróciłam ją o dobre 20 centymetrów, a odcięty pas zachomikowałam na wypadek, gdyby przyszedł mi do głowy pomysł co z nim zrobić.
spódnica była suto marszczona, pas dość długi, więc pierwotnie sądziłam, że machnę sobie z tego krótkie letnie spodenki.
jednak kiedy uświadomiłam sobie powierzchnię wykroju w rozmiarze mojego zadka, to się okazało, że materiału w najlepszym razie wystarczy na jedną nogawkę i trochę, jeśli oczywiście pominąć kieszenie i inne bajery.
ale ten ochłapek irytująco domagał się, żeby natychmiast coś z nim zrobić.
i voila, jest sukienka na pięciolatkę!


wykrój żaden - po prostu trzy prostokąty, z czego najdłuższy po przymarszczeniu robi za całą część spódnicową, zszyte zwyczajnie ze sobą, z wykorzystaniem istniejącego już podłożenia.
przy górnej krawędzi doszyta gumka mająca trzymać całość we właściwym miejscu (ostatecznie wspomagana przez dwa granatowe ramiączka z tasiemki).
sukienka, mimo małej zawartości różu, przyjęta dość entuzjastycznie przez nosicielkę.
zapędy modelingowe ograniczyła zapchana do niemożliwości karta pamięci :-)


czwartek, 20 czerwca 2013

przegląd koralikarski

jakiś czas temu rozpoczęłam poszukiwania alternatywy dla twisted herringbone stitch, bo owszem, to metoda łatwa, szybka i przyjemna, ale ograniczająca wzory w zasadzie do tych jednolitych, pasiastych i ewentualnie kropkowanych.
np. bransoletki typu gąsienniczka odpadają, bo koraliki, które mają wypadać na krawędzi, są nieznacznie, lecz nieznośnie skręcone.
wzory obrazkowe też nie wychodzą tak jak powinny - skok skrętu jest co dwa koralki, nie ma tu pojedynczych schodków, jak w sznurach szydełkowych.
ale na przynajmniej tymczasowe pożegnanie wykonałam kilka projektów na cito.
ten wzór w tym zestawieniu kolorystycznym cieszy się u mnie największym powodzeniem.
dlatego w wielkim bólu rodzi się trzeci egzemplarz, ponieważ ja piekielnie nie cierpię robić dubli.
powstał też nowy wariant bransoletki klubowej, niestety w przypadku połączenia tego wzoru z metodą herringbone, zamiast równych pasków są schodkowane.
podczas którejś eskapady na uczelnię i jednego z nudniejszych wykładów wykoncypowałam, że wizualnym odpowiednikiem szydełka byłby ścieg peyote, w ostatniej fazie zszyty brzegiem do brzegu.
i tak powstała moja pierwsza gąsiennica.
choć na oko wygląda to tak, jak powinno, tak niestety nie jest.
wzór się zgadza, ale plastyczność takiej bransoletki leży na całej linii.
jest paskudnie sztywna, jakkolwiek by nie kombinować z luźnością nawlekania.
tą powyższą naginałam do słusznego kształtu wodą i szklanką, tj. najpierw ją namoczyłam, a potem obwiązałam szklankę i pozostawiłam na dłuższy czas.
na szczęście znalazłam w sieci ścieg brick stitch i przepadłam chwilowo na punkcie wzorów o wyższym stopniu skomplikowania (raport na 256 koralików na przykład).
nie da się zaprzeczyć, że ta metoda daje sztywniejsze bransoletki od herringbone i już na lariat się nie nadaje.
ale na rękę sznur wychodzi wystarczająco plastyczny.
do 7 koralików w rzędzie bransoletka jest okrągła, powyżej tej ilości ma tendencje do spłaszczania, przez to, że tworzy się pusta w środku rurka.
ale w makowej, która jest na 10 koralików poradziłam sobie z tym wsuwając do środka woskowany sznurek ok. 4mm grubości.
jakby nie patrzeć jest to jednak fajna alternatywa dla szydełkoopornych.

nauczyłam się jednak i metody szydełkowej (choć niezmiernie denerwuje mnie fakt, że trzeba oszacować i nawlec konkretną ilość koralików od razu na początku).
no, może za dużo powiedziane - załapałam mniej więcej, gdzie się wkłuwać, jak przewlekać, itd.
wykonanie wymaga jeszcze treningu, bo zdarzało mi się zwężanie przez pomijanie i za luźne oczka.
ale jak już ma się jako taką wprawę, to robota idzie piorunem - w kwadrans zrobiłam ok. 5cm sznura.
fakt, że na pierwszy ogień maltretowałam większy rozmiar toho, tj. 8/0, ale igłą te 16-18cm robię przez około półtorej godziny (w sprzyjających warunkach).
ciąg dalszy się tworzy :-)

czwartek, 6 czerwca 2013

różowiasty

jakoś tak zapomniałam się pochwalić moim drucianym urobkiem, mimo że fotodokumentacja powstała tego samego dnia, co w przypadku zielonego motyla.
mea culpa, już się poprawiam.
od razu uprzedzam, że to wersja przed blokowaniem, do którego sweterek nabiera mocy ustawowej.
ostatecznie będzie nieco rozwleczony, o ile uda mi się niepostrzeżenie użyć do blokowania wersalki :-)
a ponieważ moje najbliższe otoczenie ma nieustające obiekcje co do moich poczynań rękodzielniczych, to sprawa się na razie odwleka.

jednak tak czy inaczej różowiasty będzie funkcjonował w zestawie z bokserkami, które mają koronkowe wykończenie (w przypadku szarej jest to część międzyłopatkowa), bo takie miałam widzimisię.
technicznie jest to moje drugie podejście do metody contigous, czy jak tam ją zwał.
pierwsze zakończyło się bolesnym pruciem na etapie, kiedy brakowało już tylko rękawów.
pojawiają się tu też rzędy skrócone, na karku (bo doczytałam, że można tak kształtować dekolt) i na dole w celu powstania części pupogrzejnej, która chwilowo dociepla nerki.
co by nie zanudzić się śmiertelnie niezliczonymi prawymi oczkami, dodałam po 3 subtelne zygzaki na bokach, które mają za zadanie spełniać tę samą funkcję, co kontrastowe boczne wstawki w wielu modnych fatałaszkach - zwężać optycznie problematyczne rejony nosiciela.
drutowałam na 3,5mm redukując zapasy Merino Exclusive, której to włóczki nadal mam 2 nienapoczęte motki i około połowę trzeciego (w tym wypadku będącego już po przejściach, tj. pruciu).
zastanawiam się co z tą resztą zrobić, ale póki co, nie mam konkretnego pomysłu.

niedziela, 2 czerwca 2013

efektowne oszczędności

jakby nie było, od paru sezonów marzył mi się kombinezon.
i ostatnio na allegro wyniuchałam całkiem przyzwoity fason tegoż.
i o ile błyszczące tło suwaków byłabym w stanie zdzierżyć, to już cena skutecznie mnie powstrzymała od czyszczenia konta z zaskórniaków.
129zł + przesyłka, to jednak dużo jak na taki fatałaszek.
miałam jednak wielkie szczęście.
był czwartek, przecena o 50% w ciucholandzie i wysupławszy 3 złocisze nabyłam popielaty męski t-shirt oraz cienkie dresowe spodnie w bliźniaczym odcieniu i będące gigantycznym XXL.
a potem przy współudziale nożyczek i maszyny ziściłam swoje marzenie :-)
wystarczyło wyciąć większą dziurę na łepetynę (brzeg wymaga jeszcze lekkiego doszlifowania), skrócić i o połowę zwęzić nogawki, a na koniec z dwojga uczynić jedno przy pomocy solidnego szwu.
odpuściłam sobie suwaki na rękawach, ale rozważam jeszcze zdobnicze wykorzystanie ćwieków, których mam trochę w zapasach.
przydałby się też jakiś dłuższy naszyjnik, bo czegoś zdecydowanie mi brakuje do całokształtu.


jeśli uda mi się upolować taki sam zestaw w kolorze czarnym (inne kolory byłoby bardzo ciężko dopasować w gotowych rzeczach), to nie omieszkam sobie uszyć drugiego egzemplarza, bo tak mi się spodobał, że ciężko było mi go z tyłka ściągnąć celem przepierki, kiedy młody pozostawił nań kilka dowodów na to, że intensywnie fedrował piaskownicę :-)